niedziela, 3 kwietnia 2011

ja i Wushu (część druga)


Na poważnie wushu zacząłem ćwiczyć w ósmej klasie podstawówki (wtedy jeszcze nie było gimnazjum). Zapisałem się wtedy do nowo otwartej szkoły Wietnamczyka, którego córkę moja mama uczyła polskiego. Na samym początku byłem kompletnie zauroczony tajemniczą osobą mojego nauczyciela o - jak się okazało bardzo - barwnej przeszłości: przyjazd z Wietnamu do Polski, ucieczka przed władzami wietnamskimi, emigracja z polską żoną do Francji itd. Itd. Wpatrzony w trenera jak w bóstwo, mistrza z filmów a jeśli nie z filmów to na pewno nie z tej ziemi, starałem się nie zauważać, że on na mnie w ogóle nie zwraca uwagi, a przechodząc obok mnie patrzy w inną stronę. Traktowałem to jako jeden z tych mitycznych sprawdzianów, czy uczeń na pewno się nadaje… Dopiero po jakimś czasie (pół roku?) zaproponował mi treningi z grupą zaawansowaną. Później się dowiedziałem, że tylko dlatego to zrobił bo grupa zaawansowana mnie zauważyła i namówiła go do tego posunięcia. Ta wiadomość mnie uskrzydliła i zacząłem jeszcze więcej ćwiczyć. Z pomocą kolegów (nauczyciel nadal się mną nie zajmował) nauczyłem się całkiem sporo i już po roku zostałem czymś w rodzaju trenera (dla tych których nauczyciel nie miał ochoty uczyć).
Po pierwszych zawodach, w jakich szkoła brała udział okazało się, że jesteśmy najlepszymi zawodnikami w Polsce. Był to Puchar Warszawy Złotego Smoka. Tutaj znów wspomnienia rwą się na strzępy. Pełna zawodników sala do rozgrzewek, wszyscy skupieni i milczący, patrzą na nas, nowych jak na kompletne pokraki. Ciche żarty, jakieś wygłupy, trener, który ciągle do nas przychodzi i mówi, żebyśmy się nie denerwowali i jeśli nie mamy ochoty stratować, to oczywiście nie musimy. Trochę mnie wtedy dziwiło, że trener sam wygląda na bardzo zdenerwowanego i tak jakby nie chciał się do tego przyznać. Widownia złożona z rodzin i znajomych. Duszno, miałem temperaturę trzydzieści osiem z kreskami. Jakieś dziecko, które bardzo ładnie zaczęło, a potem zapomniało ruchów bezradne złapało się za głowę i uciekło do taty (ale i tak dostało największe oklaski na całych zawodach). Mój przeciwnik, któremu urwał się łańcuch i drugi raz startował z moim, koledzy ze szkoły, którzy teraz są gdzieś daleko, z jednymi mam kontakt a inni, choć wtedy wydawało się to niemożliwe, są mi całkiem obcy. Mama, tata, forma, którą zacząłem w całkiem niewłaściwym miejscu planszy. A po zawodach najprzyjemniejsze uczucie, które już nigdy nie miało się powtórzyć. Wielka radość, że jestem najlepszy z całej Polski. Było to dla mnie niewyobrażalne, że w całym kraju nie ma nikogo lepszego ode mnie… nie pamiętam stawania na podium, nie pamiętam, kto wręczał medale, pamiętam, że następny dzień przeleżałem w łóżku błogo uśmiechając się w duchu, że w końcu coś osiągnąłem, że  w końcu umiem coś naprawdę dobrze… potem zacząłem sobie zdawać sprawę że być najlepszym w Polsce to kompletnie nic takiego. Jeszcze większe rozczarowanie przeżyłem, na pierwszym treningu w Chinach, kiedy okazało się, że tak naprawdę nic nie umiem, a to, co niby umiem, umiem źle i  wszystkiego powinienem uczyć się od początku...
Do naszej szkoły przychodzili przeróżni ludzie, ale wszyscy mieli jedną wspólną cechę i bynajmniej nie chodzi tu o miłość do wushu, otóż wszyscy z nich byli znacznie starsi ode mnie. Wtedy też otrzymałem swoje pierwsze przezwisko które bardzo lubiłem: kiedy ktoś mówił „Młody” wiadomo było, że chodzi o mnie i wiadomo było ze chodzi o kogoś kto naprawdę umie wushu. Ćwiczyłem najlepszy w szkole i zostałem szkolną maskotką. Potem wszystko miało się odmienić, wszędzie miałem być najstarszy i niekoniecznie najlepszy.
Na samym początku było nas około 20 osób. Po pierwszych zawodach zaczęli przychodzić nowi ludzie, pokazywali się i znikali, ale główna grupa została niezmieniona: byliśmy reprezentacją szkoły, wzorem dla innych uczniów i… i co? Wszystko zaczęło się sypać. Cały trud, jaki włożyliśmy w to, by stworzyć dobrą atmosferę, zorganizować treningi tak, żeby trener jak najwięcej czasu poświęcał nam, a nie początkującym, których sami mogliśmy uczyć, rozbił się o niechęć jego kobiety do nas, o jego nieszanowanie ludzi i zbyt wielką żądze pieniądza…
Szkoła nie upadła bardzo prędko, starzy uczniowie nie odeszli wszyscy na raz. Ale im więcej było nowych, tym bardziej atmosfera się psuła. Nasz trener nie mógł nas już niczego nauczyć bo biegał za nowymi uczniami, a my już nawet przestaliśmy go prosić. Zaczęliśmy ćwiczyć na własną rękę. Wiedzę czerpaliśmy głównie z materiałów z trudem zdobytych przez Internet. W tamtych czasach Internet był czymś nowym. Nie każdy „to” miał, że nie wspomnę o komputerze który u nas w domu miał się pojawić dopiero za jakiś czas.
Przychodziły kolejne zawody, kolejne wygrane, kolejne radości, tylko już podszyte nieufnością – choć jeszcze nie z mojej strony: ja ciągle dziecinnie ufałem trenerowi i wszystkiemu co robił czy mówił. Większość starszych uczniów poodchodziła, zawiedziona stosunkiem nauczyciela do szkoły i do nas. Zostałem sam z masą nowych ludzi, którzy, tak jak ja kiedyś, mieli nadzieje.
Któregoś razu siedzieliśmy z mamą, bratem i siostrą u wujków na obiedzie czy kolacji. Zaczęliśmy rozmawiać o zawodach i jak by tu dostać się do kadry narodowej jeśli w ogóle byłaby taka możliwość. Wujek, człowiek czynu, od razu polecił zadzwonić do jednego z prezesów i po prostu zapytać go czy mogę jechać na najbliższe mistrzostwa świata w Armenii.
Z bijącym sercem, skurczonym żołądkiem i trzęsącymi się rękami wykręciłem numer prezesa i po krótkiej rozmowie usłyszałem: „wiesz akurat mamy jedno wolne miejsce i jeśli bardzo chcesz, możesz jechać jako, gość ponieważ oficjalnie nie jesteś kadrowiczem. Tylko że wszystkie koszty musisz pokryć sam.” Ostatnie zdanie mnie trochę zmroziło. Mama nie dała się zbić z tropu i powiedziała, że na pewno coś wymyśli.
Z przygotowań mało pamiętam, wiem że mój trener bardzo we mnie wierzył.
W poszukiwaniu pieniędzy pisaliśmy do przeróżnych firm ale odpowiedź zawsze była negatywna. Kiedy brakło już pomysłów, gdzie można by się odezwać, a nadzieja stawała się coraz bardziej nikła, odezwał się do nas zaprzyjaźniony architekt i powiedział, że on z chęcią sfinansuje wyjazd… był to kolejny przełom w moim życiu. Gdyby zawody w Armenii pewnie jeszcze długo nie zobaczyłbym co to znaczy prawdziwy poziom wushu, i na pewno jeszcze długo nie miałbym wstępu do kadry.
No i stało się. W wieku 19 lat trafiłem do kręgu najlepszych zawodników polski, do kręgu wyróżnionych, „wtajemniczonych”… do tej pory znałem ich tylko z widzenia, teraz miałem dzielić z nimi pokój..

niedziela, 2 stycznia 2011

ja i Wushu (część pierwsza)

- Ania, Jaś, Jędrek! Sąsiedzi spod jedynki już jadą na taiji. – zawołała nas mama…
Był wieczór, nie pamiętam jaka pora roku ani jaki dzień. To miał być mój pierwszy w moim życiu trening taiji (wtedy nie miałem zielonego pojęcia co to takiego) i początek wielkich niekończących się zmian.
- Ja nie idę. Nie lubię tego i nikogo tam nie znam. – bezradnie wysunąłem moje najsilniejsze argumenty za tym by jednak nigdzie nie iść.
- Jędruś, jak to nie znasz? Będzie Kuba (mój najlepszy przyjaciel), Ola, Nina (dwie jego siostry). Tak naprawdę to będą sami znajomi. – mama dzielnie próbowała mnie przekonać.
Od dziecka byłem wręcz chorobliwie nieśmiały. Z opowiadań wiem ze gdy raz poszliśmy do znajomych, to tak się wstydziłem wejść, że mimo nalegań całej rodziny zostałem przed wejściem… w pierwszej klasie szkoły podstawowej nauczycielka musiała mnie zachęcać, żebym jednak wszedł do klasy. I tak dalej, i tak dalej.  Teraz więc też wypróbowałem wszystkie swoje najskuteczniejsze miny, symulacje i tym podobne chwyty. Niestety, nic nie pomogło, tym razem mama była nieubłagana i  tak się wszystko dla mnie zaczęło…
Wszyscy, a było nas nie mało, wpakowaliśmy się w mazdę sąsiadów. do tego pięcioosobowego cudu techniki zmieściło się 12 osób plus kierowca.
Na miejscu brzuch już tak bardzo nie bolał z nerwów, teraz ogarnęło mnie podniecenie - coś całkiem nowego, nieznanym, co mimo strachu chciałem poznać. Czułem się jak na wielkiej wyprawie w nieznane. Niestety mało pamiętam, ale obdrapanych ścian starej szkoły, całych pomazanych sprayem i napisami raczej dla dorosłych, gdzie niegdzie widocznych kaligrafii wykonanych markerem, skrzypienia podłogi i drewnianych, wąskich schodów, zapachu wilgoci, stęchlizny oraz przenikliwego zimna nigdy nie zapomnę… Sala gimnastyczna nie prezentowała się ani ciut lepiej.
Z tamtych treningów mam tylko urywki wspomnień, fragmenty obrazów. Ból brzucha na myśl, że stanę przed jakąś obcą osobą. Widzę cała grupę kopiącą w ścianę, tłum pędzący za Irką, która trzyma piłkę i próbuje dostać się do bramki przeciwnika, naukę pierwszych tajemniczych ruchów które mnie urzekły, oderwany paznokieć mojej siostry, ćwiczone przez wszystkich salto w przód na materace i rozbieg do niego z końca korytarza prowadzącego do Sali, skrzypiącą podłogę, rozpadające się drabinki, chudego trenera z durzą brodą, jakieś scysje, kłótnie, wspólne zmęczenie, wspólną radość z opanowania nowej techniki, wspólna (u jednych większą u drugich mniejszą) fascynacje ruchem. Właśnie tam rozkwitła moja miłość do czegoś czego nie umiałem jeszcze nazwać. Na początku mówiłem taiji(太极), potem kung-fu (gong-fu - 功夫), aż w końcu wushu(武术)…

na jednych z Mistrzostw Polski (gunshu)


Czas w mojej pierwszej szkole wushu miną nie wiadomo gdzie i kiedy, dwa lata zleciały niezauważone. Trener przeniósł się do innej część Warszawy, dokąd niestety jako małe dziecko nie mogłem jeszcze sam jeździć. To pierwsze rozstanie z treningami przeżyłem dość lekko choć już o niczym innym nie myślałem, tylko o gong-fu. Po drodze do szkoły, zrywałem wszystkie możliwe ogłoszenia o sztukach walki i próbowałem namówić mamę żeby mnie jednak na coś zapisała. Niestety, najwidoczniej moje młodzieńcze argumenty okazały się za słabe, nic z tego. Zacząłem ćwiczyć w szkolnym sks-ie koszykówkę. Zostałem wielkim fanem króla tego sportu Michaela Jordana, dostałem się do reprezentacji szkoły i tak od czwartej do siódmej klasy. Pogodzenie się z okrutnym losem i gra w koszykówkę wyszły mi na dobre co się okazało w Chinach, gdy na rozgrzewkę mieliśmy grać właśnie w koszykówkę. Byłem rozrywany: każda drużyna chciała mieć u siebie jedynego w szkole obcokrajowca (wai guo ren – 外国人), potem nazywanego Yang…
Z imionami, od kiedy pamiętam, miałem problem, spamiętać całą klasę to był dla mnie nie lada wyczyn… Może nie każdy wie, ale w języku chińskim jeden znaczek to jedna sylaba i jedno słowo (czasem zdarzają się słowa dwusylabowe, zestawienia dwóch znaków). Czyli w uproszczeniu: znaczek = sylaba = słowo. A jak to jest z chińskimi imionami? Można powiedzieć, że jeden znaczek to imię lub nazwisko (w Chinach najpierw pisze się nazwisko, potem imię, które może być jedno lub dwu członowe). Tak więc, na przykład  słowo – li „śliwka”, jest jednym z najpopularniejszych nazwisk chińskich. Dzięki temu mogłem się nauczyć wielu słów: siedziałem ze słownikiem i tłumaczyłem imiona kolegów. Przecież wyjeżdżając do Chin pierwszy raz nie mówiłem po chińsku ani słowa, a Chińczycy nie bardzo znali angielski. Kiedy miałem problem z tłumaczeniem pytałem nauczycielki angielskiego co znaczy dane nazwisko czy imię. I tutaj zaczynały się prawdziwe kłopoty. „Nazwisk chińskich się nie tłumaczy i tyle”. otrzymywałem bardzo krótką odpowiedź. „Nic, to jest nazwisko (imię), tego się nie tłumaczy”… i nie wiem jak bym miał przekonywać że przecież ten znaczek jednak ma jakieś znaczenie bo używa się go w innych kontekstach. Nie, tego się nie tłumaczy. Czasem trudno było mi zrozumieć tamtą kulturę. Mieszkańcy Kraju Środka mieli pewne kłopoty z wymówieniem mojego polskiego imienia. Tutaj trzeba trochę cofnąć się w czasie: kiedyś jeździłem do Francji prowadzić treningi, żeby było łatwiej wszyscy nazywali mnie Yan. Tak też przedstawiłem się w Chinach nie do końca wiedząc co z tego wyniknie…
Moje chińskie imię miało bardzo dużo różnych wcieleń. Zaczęło się od Yang () co w wolnym tłumaczeniu oznacza mniej więcej „białas”. Potem było następne Yang (), również piękne w tłumaczeniu – „owca”… trzecie imię sam sobie wybrałem przez przypadek, chciałem żeby zostało już Yang i padło na (), co oznacza „słońce” lub „męski”. Następnie w okolicznościach które będą później dokładnie opisane żona mojego nauczyciela dała mi nazwisko Yang (), i tak wyszło że nazywali mnie YangYang(杨阳). Dużo później znajom, wybitny sinolog z Uniwersytetu Warszawskiego, nadał mi inne imię, już bardziej oficjalne i poważniejsze  Du Ande (杜安德).



we Francji jako trener
we Francji jako trener